LEGENDA O ZAŁOŻENIU CIESZYNA

Spotkanie Trzech Braci (źródło: materiały promocyjne UM w Cieszynie)

O założeniu Cieszyna

Dawno, bardzo dawno temu, kiedy na ziemiach polskich oddawano cześć Światowidowi, Perunowi, Pochwistowi, Ładzie, Marzannie i innym bożyszczom z drzewa i kamienia wyciosanym, w drewnianym grodzisku pośród puszcz nieprzebytych mieszkał książę Leszek, który rządził wszystkim polskim ludem. Lubili go ludzie, bo był im dobrym władyką.

Książę Leszek miał trzech synów — Bolka, Leszka i Cieszka.

Synowie księcia żyli na ojcowskim grodzisku szczęśliwie, strzelali z kusz, jeździli końmi, uczyli się ciskać włóczniami, a kiedy wyrośli na zgrabnych młodzianów, wówczas ze swymi drużynami do puszcz jeździli na łowy.

Pewnej nocy letniej sen jakoś do księcia nie przychodził, więc władyka wyskoczył z posłania i udał się na szczyt wieży zamkowej, ażeby tam na świeżym powietrzu przesiedzieć do rana, bo w komnacie gorąco i duszność dokuczały mu niezmiernie. Przeszedł ganek wydłużony bukowymi dylami, minął straże pochyleniem włóczni oddające mu honory, a potem wszedł do wieży i schodami piął się powoli w górę.

— Ach, jaka piękna noc! — odetchnął książę głęboko świeżym powietrzem i usiadł wygodnie na dębowej ławie. Noc była naprawdę piękna. Po bezgwiezdnym niebie płynęła powoli srebrna tarcza księżyca, a leciutki wiaterek przynosił gdzieś z głębi puszczy miodny zapach kwitnących lip i chłodził swym tchnieniem rozjaśnione czoło władyki.

Książę Leszek zadumał się i wsłuchał w subtelny poszum puszczańskich drzew. O czym one gwarzą? Przymknął powieki, bo tak się lepiej myśli i słucha.

A kiedy po długiej chwili otworzył oczy, daleko, w tych stronach, gdzie słońce codziennie schodzi z nieba do puszczy, błyszczały na niebie trzy gwiazdy.

— Trzy gwiazdy! — szepnął władyka. — A jak jasno świecą, jak mrugają!

Znowu się zamyślił. I on ma trzech synów. Czyżby to znak jakiś dali mu bogowie? Tak, to bardzo dziwne, że tylko trzy gwiazdy rozbłysły dzisiaj na niebie. Jaki też świat jest w tamtych stronach? Inny, czy taki sam jak tutaj? Jacy ludzie tam mieszkają? Znowu spojrzał na migocące gwiazdy i znowu przypomniał sobie swych synów.

— Akurat! Bolko, Leszko i Cieszko... — mówił cicho sam do siebie i wodził palcem od gwiazdy do gwiazdy. Pogrążył się w myślach. Już wiem teraz już wiem, co zrobię! - powiedział po chwili do siebie z radością i zerwał się z ławy. Wychylił się z wieży na zewnątrz i zawołał w dół:

— Hej, wy tam, strażniki! Do mnie tu chodźcie, a chyżo!

Na podwórcu ozwały się szybkie kroki i w mig potem zastukały na schodach prowadzących na wieżę. Przed księciem stanęła wezwana straż. — Czego chcecie, władyko?

— Idźcie mi zaraz i synów moich tu sprowadźcie Straż poszła, a Leszek z powrotem usiadł na ławie, zapatrzył się w gwiazdy i oczekiwał synów. Nie trwało długo, a na wieży zjawili się wszyscy trzej: Bolko, Leszko i Cieszko. Podeszli do ojca.

— Tam, widzicie? Widzicie te gwiazdy? — spytał książę i wskazał ręką na zachód.

— Tak, widzimy! — odparli synowie.

— Trzy są te gwiazdy, tak jak i wy trzej jesteście. To bogowie jakiś mi znak dają. Skoro się tylko świt uczyni, pojedziecie w tamte strony. Wszyscy trzej. Każdy ze swoją drużyną. Każdy obierze inną drogę. Kiedy liście posypią się z drzew, wtedy wracajcie. A teraz już idźcie i każcie budzić drużyny. Niechaj przygotowania czynią w drogę, bo nowy dzień za chwilę zaświta. Idźcie!

Młodzianie odeszli, a książę na nowo pogrążył się w zadumie. Jeszcze wschód słońca nie rozzłocił nieba na dobre, a już synowie władyki ze swymi drużynami byli gotowi do drogi. Trzy grupy jeźdźców uzbrojonych w kusze i włócznie trzymały rumaki u pysków, a Bolko, Leszko i Cieszko na samym przedzie stali i oczekiwali swych rodziców. Wyszli niebawem na ganek, a synowie podbiegli do nich i do nóg im się rzucili. Krótkie było pożegnanie synów z matką i ojcem, bo w mig potem trębacze zagrali na rogach wsiadanego.

— Jedźcie i wracajcie szczęśliwie! — krzyknął z ganku władyka i powiał synom czapką na pożegnanie, a księżna życzyła im szczęśliwej drogi ruchem ręki.

Bolko, Leszko i Cieszko również powiewali swymi czapkami, a ich drużyny lasem podniesionych włóczni żegnały księcia i księżnę. W wysokim częstokole rozwarto bramę na oścież. Ozwały się rogi, zastukały końskie kopyta, a w chwilę potem dziedziniec opustoszał. Jeźdźcy pojechali, a księżna z księciem poszli na wieżę, żeby jeszcze stamtąd patrzyć za nimi tak długo, dopóki nie znikną w nieprzejrzanej gęstwie puszczy. Zaraz na podgrodziu bracia pożegnali się z sobą i pojechali ze swymi drużynami na zachód. Każdy inną drogą. W pierwszym dniu jeden drugiemu dawali znać o sobie graniem na rogach myśliwskich, ale już nazajutrz odgłosy trąbienia stawały się coraz to cichsze i mniej wyraźne, aż w podwieczór zupełnie umilkły. Bracia ze swymi drużynami jechali teraz każdy swoją drogą. Jechali długo i długo, bo wiele już razy słońce rozbłysło na niebie i zgasło, i dużo już nocy jeźdźcy przespali w nieprzebytej puszczy. Często przystawali w drodze i na swych rogach myśliwskich grali, a potem nasłuchiwali uważnie, czy nie doleci do nich choć odgłos jakiś, co by im znać dawał, w której stronie bratnia drużyna się znajduje. Ale nic, nic do ich uszu nie doszło prócz szumu puszczańskich olbrzymów. Bracia ze swymi drużynami jechali i jechali...

Żywili się zwierzyną, w którą puszcza obfitowała, pragnienie gasili przy krynicach wytryskających z ziemi. Drużyna Leszka podczas swej wędrówki natrafiła na niewielką rzeczułkę. Niegłęboka i nieszeroka była ta rzeczułka i płynęła w tę samą stronę, w którą drużyna na koniach zdążała. Zaraz więc Leszko postanowił, że od teraz pojadą jej brzegiem, w tym samym kierunku, w jakim ona płynie.

Pragnienie bardzo im dokuczało, bo słońce piekło niemiłosiernie, a od samego rana nie natrafili jeszcze na źródło, z którego mogliby się napić wody. W rzece było jej pod dostatkiem, to prawda, ale przed kilkoma dniami padał ulewny deszcz i tak ją zmącił, że Judzie pić jej nie mogli. Minęło już południe, a jeźdźcy wciąż jeszcze jechali spragnieni. Zbliżali się do jakiegoś wzgórza. Leszko wyprzedził drużynę, tak ślicznego miejsca nigdzie jeszcze dotąd tak smacznej wody nigdzie jeszcze dotąd nie pili. Tu, obok źródełka przenocują, a jutro rano, równo ze słonkiem wyruszą w dalszą drogę. Konie, puszczone wolno, pasły się spokojnie, a drużyna rozsiadła się wokół źródełka i gwarzyła.

Leszko przypomniał sobie postanowienie, jakie powziął, nim spostrzegł źródełko, więc wybiegł na sam wierzchołek wzgórza, przytknął do ust swój róg myśliwski i zagrał w cztery strony świata. Kiedy echo umilkło, gdzieś daleko, bardzo, bardzo daleko ozwał się róg. Ktoś grał tak samo jak Leszko. Zabiło mocno Leszkowe serce. 
— Czyżby to był któryś z braci? Teraz Leszko raz po raz grał na rogu, a tamten ktoś nieznajomy zaraz mu tak samo odpowiadał. Leszko przywołał swą drużynę na wierzchołek wzgórza, gdzie wszyscy słuchali dalekiego grania.

— Głos coraz to bardziej wyraźnieje — powiedział ktoś z Leszkowej drużyny — isto ten człowiek za naszym graniem idzie.

— Może nie jeden, ale cała drużyna! — ozwał się inny.

— Wyznacz czterech. Niechaj idą ku źródłu, bo ogień trza rozniecić, a tego zabitego w drodze jelenia obedrzeć ze skóry i upiec. Isto się wszystkim chce jeść, a i tamci, którzy w naszą stronę jadą, kąskiem nie pogardzą — zwrócił się Leszko do czarnowłosego drużynowego.

Czterech odeszło, a reszta pozostała na wzgórzu i niecierpliwie wypatrywała swe oczy w dalekość, czy aby nie jedzie już stamtąd ten, którego zbliżanie się róg myśliwski raz po raz oznajmiał. A Leszko niekiedy oczy przymykał i myślał o braciach...

Mięso jelenia dopiekało się nad ogniem, kiedy róg zabrzmiał znów wśród puszczańskich dębów i lip. Przybywający ludzie musieli już być stąd o kilka strzelań z łuku, więc Leszko zszedł ze swymi towarzyszami ze wzgórza ku źródłu.

Wkrótce wśród drzew ozwały się ludzkie głosy i parskanie koni wietrzących w pobliżu wodę.

Zaraz potem spośród drzew wyłonili się jeźdźcy.

— Swoi! — ktoś krzyknął.

Leszkowi aż dech zaparło. Słówka jeszcze nie zdążył wyrzec, a już jeden z przyjezdnych pędził do niego z radosnym okrzykiem:

— Dyć to Leszko! Leszko! Witaj, bracie!

— Bolko! Witaj, witaj! Witajcie nam wszyscy!

Bracia padli sobie w ramiona, a ich drużyny witały się wzajem gromkimi okrzykami i rzucaniem czapek w górę.

Pytaniom nie było końca. Przecie kupa czasu już się nie widzieli, mieli sobie zatem o czym opowiadać. Tyle przejechali roztolicznych okolic, tyle przygód najrozmaitszych przeżyli.

— A Cieszka nie spotkałeś? — spytał brata Bolko.

— Nie, nie spotkałem.

— Gdzie się też będzie obracał?

— Sam nie wiem... — powiedział cicho Leszko — isto się z nim uwidzimy dopiero w ojcowskim grodzisku.

— Będzie nam już trzeba wracać.

Kiedy liście posypią się z drzew, wtedy wracajcie — rzekł nam rodzic na drogę. Będzie trzeba wracać, będzie trzeba...

— Ale teraz już we dwoje.

— Lepiej nam się pojedzie.

— Żeby tak jeszcze Cieszka spotkać gdzieś w drodze i razem wrócić...

— To by już dziw był dziwucny...

Pogawędkę braci przerwał drużynowy Leszka; przyszedł powiedzieć, że jadło już gotowe. Leszko objął brata wokół szyi i zaprowadził do ogniska, gdzie służba ćwiartowała i rozdzielała pieczeń jelenią. Drużyny rozsiadły się wokół na trawie. Jadło smakowało wszystkim.

Po spożyciu posiłku wysłał Leszko kilku swoich jeźdźców na przeciwległy brzeg rzeki zobaczyć, jaka tam okolica. Rozkazał, żeby wrócili przed nocą. Kilku ludzi ruszyło z kopyta, a reszta wypoczywała przy źródle i gwarzyła. Już słońce zeszło z nieba, a noc czarna swym gwieździstym płaszczem powoli otulała świat, kiedy na przeciwległym brzegu cicho płynącej rzeki ozwały się ludzkie głosy. To wracali wysłani przez Leszka jeźdźcy. Ludzie przy źródle nie spali jeszcze.

Siedzieli w krąg na polance, wpatrywali się w dogasające ognisko, wsłuchiwali się w poszum puszczy, co już też powoli do snu się kładła, i czekali. Gwarzyli cicho albo nucili jakieś tęskne, może w tym poszumie puszczańskim zasłyszane melodie, ażeby odpędzić sen, który przymykał im powieki. Nie można przecie zasnąć, dopóki tamci nie wrócą. Niedługo potem zażbulgotały w rzece końskie kopyta.

— Wracają! — powiedział głośno Leszko i zerwał się z ziemi.

— To nie oni — rzekł po chwili — to muszą być jacyś obcy ludzie, bo dużo koni brodzi przez rzekę, isto jakaś obca drużyna...

Teraz zerwali się wszyscy i pobiegli do rzeki.

— Kto wy? — krzyknął Leszko.

— Swoi! — odkrzyknął jeden z przyjezdnych, co już przebrodził rzekę, zeskoczył z konia i pobiegł do Leszka stojącego na samym przedzie z Bolkiem.

— Jeszcze mnie nie poznajecie? — zawołał znowu przybyły i roześmiał się głośno.

— Cieszko! — krzyknęli bracia razem. — Witaj, bracie!

— Witajcie, witajcie! Uradowani bracia ściskali się długo.

Wkrótce wszyscy jeźdźcy byli już na brzegu i witali się serdecznie z drużynami Bolka i Leszka. Tamtych kilku wysłanych przez Leszka również wróciło.

— Gdzieżeście się spotkali? — spytał Bolko Cieszka.

— Hań pod tymi górami — wskazał zapytany ruchem ręki w tę stronę, gdzie za dnia można było zobaczyć siny pas gór.

— Postanowiliśmy już tam zanocować, ale skoro twoi ludzie nadjechali, zaraz siadaliśmy na koń i wio tu do was. Ognisko na nowo rozgorzało ogromnym płomieniem. O śnie nikt teraz nie myślał. Było trzeba przecież napiec mięsa dla drużyny Cieszka, bo od samiuteńkiego rana nikt nic w ustach nie miał. A i tak tyle mieli przeżyć, że sen wszystkich opuścił. Z płonących drew sypały się skry, a ludzie gwarzyli o swych przygodach. Noc mijała...

Już gwiazdy poczęły gasnąć na niebie i świt się czynił, a ludzie siedzący w krąg dogasającego ogniska wciąż mieli o czym opowiadać. Tyle przecież dziwów zobaczyli i tyle przygód przeżyli!

Naraz Leszko podniósł rękę na znak, że chce coś ważnego powiedzieć. Kiedy głosy ucichły, odezwał się głośno:

— Uradziliśmy z braćmi, że już dalej nie pojedziemy. Tu, obok zdroju wypoczniemy, a kiedy słońce będzie wschodziło po raz trzeci, ruszymy w drogę do grodziska. Ale wrócimy tu na zwiesnę, z ludźmi tu przyjedziemy i na wieczną pamiątkę szczęśliwego spotkania zbudujemy na tym oto wzgórzu gród warowny, który nazwiemy Cieszynem, bo z naszego spotkania wszyscy się bardzo cieszymy.

— Hura! — krzyknęły drużyny.

— Jutro poszukamy głazów i zdrój ten nimi obłożymy — kończył Leszko. — Uczynimy zeń studnię, aby nam zawsze przypominała, że tu po długiej wędrówce zeszliśmy się wszyscy zdrowi i szczęśliwi.

— A że się tutaj zeszli trzej bracia, nazwiemy ją Studnią Trzech Braci! — zawołał drużynowy Leszka, co przyjęły drużyny głośnymi okrzykami radości.


---
Źródło: J. Ondrusz, Cudowny chleb i inne godki śląskie, Karwina 1996